Chichot losu
Jak to inaczej nazwać, jeśli nie „chichotem losu”.
- Chromolę, niczego nie sadzę, ani nie sieję w warzywniku, póki robi on za połączenie SPA, plaży i wychodka. – stanowczo zaprotestowałam.
Klakson z Trabką podejrzeli u kur jak się forsuje wiklinowy płotek. Jeśli nie da się przeskoczyć z gracją PRZEZ, to można wylądować z nią wierzchem NA i wtedy jest takie radosne „ziuuu” i razem z płotkiem ląduje się na ziemi. Cytując klasykę: „ śmiechom nie było końca, a boki pozrywane." Jeśli nie jest się lekką kurą, a ciężką gęsią o krótkich ćlapkach do ćlapania, to i nogę ciężej zadrzeć, ale i również podfrunąć. Jednak gdy się już istota nauczy, jak łączyć jedno z drugim, to żadne płoteczki nie stanową przeszkody nie do pokonania. Pyyk i płotek leży. I można się bezkarnie wygrzewać na grządce, pardone pożal się boże, wspomnieniu po grządce. A potem można jeszcze sobie walnąć srulę w rzodkiewki, wyczesać pióra w twoją nać i pójść na taras uprawiać nawóz i bezeceństwa, o których musi cała wieś wiedzieć. Ooo niedoczekanie wasze!!
Zawzięłam się więc i zakupiłam 50 metrów siatki (na owce, jeśli owcę zatrzyma, to i te dwa nasze trąbowate barany też). Dzielnie, na przekór całej armii wściekłych samic komara, ustawiłam siatkę, kosząc jeszcze wysokie po pachy trawska, bo okazało się, że na nich siatka w ogóle jest niepraktyczna, nie dając się jej totalnie rozstawić.
Nazajutrz wypuściłam Klaksona i Trąbkę na łąkę i z dziką satysfakcją obserwowałam ich odkrycie przeszkody nie do pokonania. Co więcej kury też nie rozkminiły, jak ją sforsować.
Dumna z ochrony warzywnika idę sobie ja porządkować ogródeczek i nagle… stanęłam jak wryta. Na samym środku piaskową kąpiel robią sobie… jakby nigdy nic dwa DUDKI! PADłam…
Komentarze
Prześlij komentarz