Opuszczeni
Nie wiem czemu tak się stało. Leon wyszedł z domu, czego nigdy nie robił, bo nie miał odwagi na tego rodzaju działania. Nigdy nie chciał. Nigdy nie próbował. Ale wyszedł. Nie czmychnął, uciekł przypadkiem. Po prostu wyszedł. Ten bardziej ostrożny z naszych kotów. Ten który odważał się witać przybyłych z ogromem czułości dopiero wtedy, gdy czuł się bezpiecznie, gdy pierwsze zamieszanie minęło. Pojawiał się wówczas w całej swej kociej okazałości i ładował na kolana, obejmował łapkami szyje jak dziecko, albo futrzasty krawat. Ten z kotów, który nie przejawiał chęci do zdobywania i poznawania nowego. Budyń zwykle czekał w progu, ciekawie eksplorował nowe miejsca, poznawał ludzi. Leon zaszywał się. Nowe go paraliżowało. Ale to on - nie Budyń który świat zewnętrzny poznawał krok po kroku, wycofując się gdy uznał, że starczy - wyszedł pierwszy raz tak pewny siebie i ciekawy. Zawołany, przystanął tylko, puścił przez bark długie spojrzenie i powędrował w zamarznięte paprocie. Jeszcze raz zaszczycił na rogu domu dłuższym spojrzeniem i nie reagując na wołania zniknął. Niczym mały, mądry, stary Indianin. Zapadł się pod ziemię. Nie dał odkryć miejsca swej kryjówki. Nie dał najmniejszego znaku, że chce by go znaleźć. Żadnego odgłosu. Śladu. Dwa dni i dwie, mroźne noce. Wołania, jedzenie, szukanie, świecenie nie przyniosły rezultatu. W głowie mam te dwa spojrzenia i jego - pierwszy i ostatni raz - tak pewnego siebie, niespłoszonego w zupełnie nieznanym terytorium. Po śmierci Budynia zmienił się. Wołał bez powodu i w nocy i w dzień. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nie wiadomo czego chciał. Może właśnie tego. Chociaż ciężko się z tym pogodzić. Miseczka z karmą wystawiona w miejscu gdzie wydaje nam się, że mógłby się schować pozostała nietknięta.
Komentarze
Prześlij komentarz