Kuriozum

 Jak słowo daję, Janina mnie kiedyś wpędzi do grobu...

Siedzą te nasze kury mafii w wolierze, bo jesień – czy w zasadzie przednówek „zimy” – to mimo braku śniegu czy tęgich mrozów, taki sobie okres stołówkowych możliwości dla licznych pod puszczą drapieżników. Parę tygodni temu jastrząb był uprzejmy nam jednego kogutka znalocić, przy czym tak go huknął, że młody padł, ale jastrząb nie zdążył go nawet drasnąć, bośmy go z Porterem - w sumie niechcący - spłoszyli. Ale denat był faktem. Cóż, że ciepły jeszcze i wiotki.
Ponieważ więc tak siedziały, to w końcu idąc za infem z okolicy, że inne kury to jednak łażą, radośnie te nasze wypuściłam. Nie minęła druga godzina owego radosnego grzebania, gdy Porter, będący psem może nie kanapowym, acz zdecydowanie domowym, zerwał się do okna bynajmniej nie celem filozoficznych kontemplacji. Ponieważ następnie bardzo jednoznacznie rzucił się do drzwi wejściowych, po pobieżnym przyfilowaniu przez lornetkę, że wokół kurnika zero objawów życia, naciągnęłam kaloszki pod paszki i ruszyłam za pędzącym psem. Ten jednak wysadził w stronę... jak się okazało... beczki z gnojówką z pokrzyw.
Dotarłam więc do kurnika przed psem. Faktycznie jakiś pogrom. Cisza jak makiem zasiał. Towarzystwo pochowane pod, w kurniku i okolicznych krzakach. A przed furtką siedzi oszołomiony i zdecydowanie poturbowany, ale żywy adopciak. Zaczęłam inwentaryzację. Jednak gdy mnie te pierony zobaczyły i poczuły się z jednej strony pewniej, to zaczęły się żalić i opowiadać, że łojezusickułolaboga łojojoj co tuu tu tuu się koookooszmarnego łoodstawiłoojojoj. A jednocześnie się przemieszczać. Włazić pod kurnik, wyłazić z drugiej strony, biadolić po prawej, potem w kurniku, z lewej i tak się miąchać nieustająco. Traciłam orientację.
Druga grupa ziomków w krzakach tak się poupychała, że nie widziałam ani ile ich dokładnie tam siedzi, ani które. Także ostatecznie latałam pomiędzy krzakami a kurnikiem, który rotował i się kokosił i odliczałam w myślach: dwie pstrokate są, Czesiek jest, dwa adopciaki są, dwie nakrapiane są, ciemne.. raz, dwa.. kurde nie ma Janiny...
Odłam gangu z krzaków nie chciał wyleźć, poszłam więc po wabik. Gotowana kasza gryczana z wczorajszego obiadu wyciągnie z każdej dziury każde kurze zwłoki. Nie wyciągnęła. Ale wywabiła z domu zaalarmowanego mym amokiem małżonka, który wdział gumowy obów i przybieżał do kurnika. Także wespół, jak rasowy team pasterski, poganiając krzaki tyczką od ogrodzenia dla koni, zapędziliśmy do woliery resztę towarzystwa.
Liczymy. Brakuje Janiny i jeszcze jednej łajzy. No nic życie. Zostawiliśmy poruszone kurzostwo, wracamy do swoich tematów. Przed tym jak pospieszyłam Hanię, bo jazdy konne czekają, a koń nie zając wprawdzie, ale czasowo mamy przez te atrakcje w plecy, rzuciłam jeszcze okiem w stronę kurnika. A tam.. jakiś ruch przy siatce. O twoje niedoczekanie ty lisia pało, myślę i pędzę. Gdy wzrok dogonił dystans patrzę, a to Janina gania wzdłuż ogrodzenia, wściekła, że nie ma jak wejść. Uchylam furii furtkę. W sekundę wchodzi do środka nafochowanym, urażonym krokiem marszowym, bujając się na boki, jak objuczona siatami z promocji w biedronce. Ale miałam ochotę kopsnąć ją w ten napuszony kuper! Zamykam wolierę z poczuciem pewnej ulgi. Już raz Janinę w podobny sposób prawie opłakiwałam, przekonana, że coś kurę zeżarło, a ta franca objawiła się w porze spania dopiero pod koniec dnia, jakby nigdy nic.
Gdy przyjechałyśmy z Hanią z powrotem, było już ciemno. Ale jakoś podskórnie czułam, że zostawienie tych kurzych doopek w zamkniętej wolierze, ale z otwartym kurnikiem, to kuszenie losu. Świecąc sobie latarką z telefonu lezę, potykając się o krecie kopczyki.
Dołażę do kurnika, ale staję przed furtką, bo słyszę dziwne dźwięki. Takie połączenie pochrapywania z gdakaniem. Jednak dobiegające gdzieś z zewnątrz, w sumie z ciemności, na lewo ode mnie. Świecę, a tam dwie – nie jedna, bo nie doszacowałam – upchnęte na sobie, bo cieplej i bezpieczniej kurze łajzy, poświstują i pochrapują wtulone pod siatką na zewnątrz. Złapałam telefon w zęby, jednocześnie się oślepiając, po czym, gdy już znalazłam metodę świecenia telefonem, bez konieczności użycia rąk, chwyciłam dwie sieroty pod pachy i otwierając furtkę ni to czołem, ni to z kopa, ni to pomagając sobie łokciem, doniosłam zguby do reszty czeredy.
Nadal nie wiem co tam zaszło. Jakim cudem żadna nie została zginięta, co je napadło i dlaczego zmieniło plany... Dojdziemy do tego Drogi Watsonie. Dojdziemy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Święty Graal

LeFigaro i Zofija