Hołmofis

To nie jest tak, że praca zdalna, z domu to taka sielanka rodem z blogosfery czy instafotek. Fancy miejsce z ręcznie selekcjonowanymi ziarnami mieszanki kaw, śniadankiem, taras z widokiem na kojącą lagunę. Gdy uprawia się tak zwany „home office” życie potrafi grubiej zaskakiwać niż rzucone w filmie sensacyjnym hasło: „palcie wszystkie dokumenty i twarde dyski - oni są już w tunelu pod budynkiem!!!”. 
Dzień bez zaplanowanych spotkań. Poranne zamieszanie i tempo wyhamowuje z momentem wystrzelenia przez drzwi braci szkolnej i odwożącego ją rodziciela. Godzina 7:25. I w tym momencie człowiek-matka-freelancer będąc wciąż jeszcze w piżamie (bo przecież zawsze zdąży się ubrać gdy już wszyscy znikną wraz ze swymi porannymi potrzebami), z narzuconą na grzbiet bluzą i z kubkiem na wpół wystygłej kawy, dożuwając resztki śniadania, przemieszcza się w stronę komputera. Nieopatrznie wzbudza uśpiony ekran. Wzrok przykuwają spływające maile. Pośladek sam znajduje krzesło i... tak jakoś się dzieje, że ani się obejrzy, hop i jest już 11:40. I w takim momencie dzwoni tel. czy jest się w domu bo: przesyłka, bo dostawa, bo proszę pokwitować, bo przegląd kominowy. Powstrzymany odruch wskoczenia w kalosze i gnania w tej piżamie do płotu. Szit to jednak piżama. Bez przesadyzmu. Rzut do szafy. Szybkie kompletowanie: gacie, skarpetki, stanik, koszulka. Łazienka. Zęby. Lustro. Jęk. Na głowie szopa, na twarzy jajko, wczorajszy tusz. Telefon dzwoni, bo przy furtce dzwonka brak. Idę!! Idęę!!! Biegnę!!! Lecę!!!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Święty Graal

LeFigaro i Zofija