Fakapy
Wędrujemy z Piotrem do garażu, bo w związku z późniejszą godziną rozpoczęcia zajęć znalazł się w drugiej turze desantowej. Radośnie kręcę na paluszku kluczykiem rodzinnego autobusu. Otwieram właściwą bramę garażu. Kluczyk ląduje w stacyjce i… nic. Głucho. Ponawiam próbę ze dwa razy, ale silnik nawet nie kręci. Blado. Pędzę do domu po kluczyki do roadstera, który wyglancowany jak ciotka Lusia na odpust, czeka na przykrycie pokrowcem i potem na wiosnę.
Po drodze wysyłam do Szymona sms, że Vitek nie odpalił. Zamykam bramę, druga nie chce się odblokować. Zaczynam kląć pod nosem, bo czas zaczyna się kurczyć tak, jak środki transportu. Jasne, mamy jeszcze rowery, ale do szkoły to jakieś 2 godziny hyżego pedałowania w jedną stronę.
Wreszcie udaje się otworzyć wrota na świat, wskakujemy. Jedziemy. Gdzieś w okolicy ponownego zasięgu dostaję sms z gorącą prośbą: - TYLKO NIE WYBRUDŹ AUTA.
Konsternacja. Hellou? Pogoda jaka jest? Widzi? Hellou? Gdzie mieszkamy wie? Lekko heheszkujemy z synowcem, że hasztag typowy tata i że hasztag car guy, a potem mrugamy do siebie, że zaraz będzie, żeby nie wjeżdżać w wyrypany żwirek z kałużami pod samą szkołą. PING! - TYLKO NIE WJEŻDŻAJ W TEN WYRYPANY ŻWIREK POD SAMĄ SZKOŁĄ!
Robi się wesoło. Przybijamy piąteczkę z synem. Ale zaczynam czuć jednak lekki stresik. Wiem. Deczko irracjonalne, no bo jak używać i nie wybrudzić. Absurd. To tak jak rzucone przez mamusię hasło przy barszczu - nie zachlap koszuli. Oczywistym jest czym to się kończy, co nie? Niby wiadomo, że przecież się raczej wypierze, ale jednak… uwiera i na bank się w końcu ufaflunimy.
Synu czuje podobny dyskomfort, zwłaszcza, że przez łzy wywołane naszą radością dostrzegamy wytaczającą się betoniarę, co trochę tępi nam całe rozradowanie.
Dalej było już tylko gorzej. Turlaliśmy się za śmieciarą, z której sypało jakimiś paproszkami, a nie dało się jej – tak hopsiup – wyprzedzić. A w drodze powrotnej wymijałam z duszą na ramieniu szambowóz siurający czymś z rurkie a pod domem, gdy już poczułam ulgę, że dom blisko, pojawił się traktor z dwoma naczepami obornika. Nie żartuję. Poważnie. Ja sobie jednak wzięłam do serca owe mężowskie „nie wybrudź auta”.
Po powrocie chciałam być dzielna. Bo skoro mamy jednak trójkę dzieci i jakoś tak logistycznie wypada, że więcej niż jednego na raz nie trzeba będzie dziś przewozić, to mimo wszystko wolałabym uruchomić busa. Niech już ta wypucowana mazdarynka, z letnimi oponami nabłyszczonymi, że bije po oczach sobie siedzi pod pokrowcem już do wiosny.
PING! SMS od wychowawczyni. Nauczycielka chora, prosimy o odebranie wcześniej dzieci. No to nie ma wyjścia. Działam.
Jakoś otworzyłam obie maski aut. Nawet namierzyłam akumulatory. Znalazłam plusiki i dobrałam do nich odpowiedni kabel. Pamiętałam o odpaleniu zapłonu w aucie ładującym i się generalnie nalatałam między pojazdami prawie zabijając się o te kable i narażając na poczynienie szkód czy zwarć czy coś… to się mi nie udało uruchomić busa. A traf chciał, że Vitek w garażu stoi jeszcze w dodatku totalnie niestrategicznie, bo twarzą do ściany. Nie da się skoczyć do sąsiada po traktor z grubymi i długimi jak trzy węże boa kablami, który i pomoże je podpiąć, to jeszcze pyrgnięcie od traktora wystrzeli busa do księżyca i z powrotem. Zawsze można jeszcze spróbować wypchnąć busa z garage, a potem wypchnąć drugi raz, tym razem z płotu sąsiada. Senkju.
Po powrocie małża, dostaniu goodjoba za nieupaćkanie wymizianej, Szanowny od palca odpalił busa... Także uważam, że był to jednak niesprawiedliwy chichot losu. W dodatku, gdy ja się miotałam w tematach technicznych, nasz kot wypełnił za mnie na komputerze spory dokument podwieszony online.
Nie umiem tego zgrabnie podsumować krótko, żeby nie było wulgarnie.
Dobra wiem: syndrom informatyka.
Komentarze
Prześlij komentarz