Ktokolwiek widział

Gdy Porter jak potępiona dusza tuż po północy suwał krzesłem, nie zdzierżyłam. Wylazłam spod kołdry sprawdzić, co psu tak w ustawieniu wnętrza przeszkadza, że musi się zabierać za jego aranżację. Rozumiem, pies należy do tych większych, może czuć pewien dyskomfort prostując nogi i trafiając między te krzesłowe, ale czy pies nie ma wygodnego spanka? Ma. To musi włazić pod krzesło? Nie musi. No ale to pies-Porter, pies-plaster-na-serce, a jednocześnie pies-cykor nad cykory. Coś mu tam jęknie w pompie, strzeli za miedzą i gotów włamywać się do szafy, by organizować tam sobie chowanko. Idę więc. Może trzeba ratować, przytulić, ochrzanić. 
Porter wyczuł pismo nosem, w trymiga zerwał się spod krzesła prawie z nim na grzbiecie i w pozie jednoznacznej wkleił się pyskiem w klamkę drzwi zewnętrznych, jednocześnie kątem oka łypiąc czy rozumiem przekaz. Serio? Jeśli pies-myśliwski-inaczej wystawia mi klamkę to mam nie rozumieć o co mu chodzi? Westchnęłam. Dobra, idź sikać. Wystrzelił jak oparzony. Oho, ale ciśnionko. Zza drzwi zionęło czernią i chłodem, wzdrygnęłam się i schowałam do środka, zamknęłam drzwi. Odczekałam chwilę i wystawiłam głowę ponownie na zewnątrz. Cisza. Pusto. 
Gwizdnęłam dwukrotnie na palcach (bo gdy gwizdać normalnie to dociera na góra pięć metrów). I to był błąd. Ciemność jak rażona prądem rozdarła się jazgotem wsiowych burków, które niczym zapalniki jeden od drugiego odpalały w dal. Zrobił się potworny harmider, ale naszego psa ani słychu, ani widu. Czym prędzej schowałam głowę. Jakby co, nie wiem o co chodzi. Psy stopniowo cichły. Pokręciłam się chwilę, wyjrzałam czy aby nasza psia sierota nie czeka pod drzwiami na taras. Nie czeka. 
Polazłam do łóżka. Leżę, gapię się w sufit, oczy mi się zamykają, no ale przecież nie zostawię psa-Bubusia w nocy na zewnątrz. Nie żebym współczuła jego wyziębionej doopce, ale znając życie, wybuchnie nam znowu jakąś rabatę z paprociami, kopiąc grajdół w ramach nauczki za to, że przebierał łapami pod drzwiami i miauczał i nikt go nie wpuścił. To na złość mamie odmrożę sobie uszy, o! 
Minęło pół godziny, każdy by już zrobił siku i wszystko co tam musi ze sto razy. Wychylam głowę. Ciemno, głucho. Sięgnęłam po gwizdek myśliwski, to ustrojstwo zmarłego stawia na nogi, a psa przywołuje z zagranicy. Znowu okoliczny jazgot się podniósł psi, przeraźliwy, a naszego pimpusia jak nie było, tak nie ma. 
Puściłam wiąchę pod nosem i klnąc, złorzecząc stwierdziłam, że jak tak, to ja chromolę i idę spać. Poszłam. Z impetem zawinęłam się w kołdrę, zgasiłam światło, obudziłam męża. - Sscco Tyy się tak.. ccoś się stałczmu nie śpisz? - Porter gdzieś polazł i go od godziny nie ma. - wyjaśniłam burkliwie - Yyhymm pszcież sięniezgubiśpij. - stwierdził małżonek i zmienił boczek. Zacisnęłam oczy. Leżę. A głowa kotłuje. A jak mu coś, psu znaczy się odwali i zrobi przekop, albo jakąś dziurę znajdzie i pójdzie w puszczę? Do wilków? Rzuciłam okiem na zegar. W pół do drugiej. Jezzzzuu! 
Wyskoczyłam z łóżka, naciągnęłam sweter, skarpety, złapałam latarkę, kalosze, kurtkę. - Pestka, idziesz? Zapytałam retorycznie mopsa, który był tak zaspany, jak tylko mops potrafi, ale uznałam, że nawet na własnym terenie, fajniej mieć doop.. duchowe wsparcie. Nawet jeśli ma to być Pestka. - No chodź! - rzuciłam. 
Pestce przynajmniej nie trzeba powtarzać. Przed chwilą nieprzytomna, przeszła w tryb idziemy! No to poszłyśmy. Ciemno, że oko wykol. Przesmyrałam światłem latarki kawałek lasu. Ciemno, cicho, nic. Idziemy więc na łąki. Na pierwszej pusto, w krzakach, niecce-bajorku, nic, spodnie od piżamy przewiewne, albo noc jakaś taka klimatyczna, przebiegł dreszcz. W dodatku Pestka zamarudziła z tyłu oddalając się na dwójeczkę. Jeszcze niedoczekanie, żeby i ona się zgubiła! W końcu na jedno oko nie widzi zupełnie. Stanęłam. Cicho rzuciłam w ciemność szeptem: - Peestkaaa... Pestka!! . Te cholery burkowe i to usłyszały. Znowu się rozdarły, więc już zagwizdałam normalnie a potem wydarłam się już w ciemność. - Poorter!! Chodź!!! Nooosz!!! Do domu!! - przekrzykiwałam ujadanie burkowych stróżów.
Nic. 
Dobra, dojdę do końca siedliska i wracam, trudno. Minęłyśmy z Pestką drugą łąkę, światło latarki liznęło fragment olchowego zagajnika. Coś mignęło jasnego w krzakach. Poświeciłam dokładniej, jest! Porter! - Poorterr!! - Wydarłam się a nasza sierota ucieszyła się na nasz widok, jakby nas rok nie widziała i straciła na to zobaczenie wszelką nadzieję. Psina puściła się w naszym kierunku galopem i... jak nie wyrżnie centralnie w krzaki i drzewo oślepiona latarką. Też osłupiałam i przełączyłam snop światła szperacza na lampkę. Gościu, zmiłuj się. Wiesz gdzie jesteś? Idziemy do domu! - Jejku - pies się merdał - nie macie pojęcia jak się cieszę, że przyszliście! - Skakał dookoła. A my ziewając i drżąc z ziąbu powlokłyśmy się z Pestką w ciemność uważając, by go znowu nie zgubić.
(...) bowiem gajowy Marucha nie chadzał tam, gdzie inni (...)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Święty Graal

LeFigaro i Zofija