Poszliśmy z Pędzlem trochę się poddusić wśród starodrzewia. Cisza w Puszczy. Pewnie dlatego, że właśnie wszystko poduszone. Zwykle, zanim człowiek zrobi pierwszy krok, czujne sójki i cała masa ptasiego drobiazgu przekazuje sobie z dzioba do dzioba alert o naszym pojawieniu się. A dziś nic (komarów też nie było, przypadek?). Dlatego pewnie spłoszyliśmy nieuduszoną jeszcze sarnę, bo ją zaskoczyliśmy w paprociach. Jak ona się cicho i z gracją poruszała. Nawet uciekając w popłochu. Nie trzasnęła nawet gałązka. Staliśmy z Pędzlem w niemym zachwycie, patrząc jak sarna bezszelestnie umyka w zieleń. Wyobraziłam sobie siebie w analogicznej sytuacji. Jak wypruwam z paproci spłoszona i gnam w las i… wypierdzielam się z hukiem już na pierwszych metrach, klnąc siarczyście. Rzucam się, podnoszę, po prostu brnę i nagle znikam zamaszyście, co totalnie psuje cały, spodziewany po dzikim jestestwie wdzięk i grację. Byłam taką sarnią Celestą Barber. Aż się skuliłam na myśl o tym całym domniemanym rumorze i huku i trzasku i łomocie. I chyba bardzo głośno sobie to oczyma wyobraźni wizualizowałam, bo aż Pędzel usiadł i spojrzał na mnie wymownie.
Popularne posty z tego bloga
Święty Graal
Nie chciała przyjść góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry. Nasze bezczelne wilgi okazują się być Świętymi Graalami fotografów przyrody. Nic to, że Święte Graale drą dzioba, zerkając nam bezwstydnie przez okno do sypialni, nic to, że zaglądają do kuchni i bawią się w zjeżdżanie z wycieraczki po szybie samochodu na maskę. Nic to, że okupują nasz dom. A ślady okupacji z westchnieniem odkrywam na elewacji, szybie, deskach tarasowych. Okupacja przez Święte Graale, to nie byle c o! Z tego więc powodu dwa Mahomety Fotografii Przyrodniczej Fotoczaty zajechały nam na siedlisko z całym dobrodziejstwem swego inwentarza. Wpierw jednak przeszliśmy się na spacer. Po 10 minutach, w stanie sugerującym prawie zatrzymanie akcji serc, po spotkaniu z łanią, pęczkiem Świętych Graali i innych ustrojstw... pardone boskich stworzeń, nasze Mahomety uznały, że więcej nie zdzierżą, bo nas do cna znienawidzą i idą po sprzęt do samochodu. Poszły. Wróciły z naręczem statywów, plandek i siatek maskujących
LeFigaro i Zofija
LeFigaro i Zofija to dwie wilgi, które postanowiły wprowadzić do naszego, w sumie dość dynamicznego życia, jeszcze więcej dynamiki. W zasadzie zaczyna się już wszystko nakręcać od bladziocha. Rano. LeFigaro ląduje z impetem na schodkach przed oknem sypialni i ze skrzekliwym zdziwkiem odkrywa, że śpimy: - WHAAAT?! - wydziera się po wilgijsku, co przypomina nieco angielskie słowo wyrażające zaskoczenie, wątpliwość czy niewiedzę. Wilgijski jest dźwięcznym językiem, w zasadzie pozba wionym kanciastych i warczących przekleństw. Bardziej chwytając za serce dziwią się tylko edredony (polecam poszukać na yt odgłosów tej kaczki. Spotkaliśmy się z ich Uuuu? oooo? na islandzkiej plaży i ciężko było zachować powagę). Wracając do wilgijskiego i „naszych wilg”. LeFigaro sprawdza przez wszystkie okna czy mieszkańcy domu spią. Łubudubu ląduje na prapecie, wysuwa szyję, zagląda i dziwi się: - WHAAAT?! Śpiiijoo?! - gdy obleci cały dom i ku swej rozpaczy zobaczy, że mimo tej rundy i 4 rano nad
Komentarze
Prześlij komentarz