Matka roku
Matka roku. Pitu skończył lekcje i już tajniaczył, jakby sobie może pograć w czasie, gdy rodzeństwo jeszcze miało szkołę (w czasie szkolnym nie ma opcji na inne wykorzystywanie - teoretycznie - elektroniki niż szkolnie). Włączyła mu się snuja i maruda.
Nie zdzierżyłam. Godzina przerwy. Idziemy na rower. Gdy zjechaliśmy z asfaltu szybko dotarło do mnie, że traska przez las to był słaby pomysł, mogłam to przewidzieć. Ale co, my nie damy rady?!
Ignorowałam mimo uszu teksty w stylu: „oesu źle się ubrałem”, „noo zdecydowanie źle”, „mam niskie buty!!” „odmrażam stopy” oraz „na pewno tu umrę!” tudzież „czuję, że zginę!”, a także „juuhuuuuu!!!” i następujące zaraz po nim „Ajj aajjj aaaajjjjjj!!!!!! Nie zginąłem!!!”.
Nie zginęliśmy. Daliśmy radę. Momentami faktycznie nie dało się jechać, a rower nawet prowadzony ślizgał się bokiem. Ale było
świetnie
i już! Strategicznie nie jechaliśmy obok siebie, by machając nogami podczas łapania równowagi w poślizgu nie wyrżnąć w siebie wzajemnie, ale w sumie to nasze pingwinie pyknęło 7 km. Niestety ajajojowaliśmy tak, że wszystkie zwierzaki się pochowały.
Komentarze
Prześlij komentarz