Zapuszczenie
Muszę się do czegoś Wam przyznać. Z tym naszym zapuszczeniem to są pewne schody. A w zasadzie ich brak. Trzecie bez windy w kamienicy miało jednak swoje plusy. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, człowiek pyk i miał na liczniku 30 pieter i 12 tys. kroków (poza Erykiem). Pod puszczą nie ma schodów. Niby wszędzie dalej, bo gdy się chce podlać drzewka co je sadziliśmy, to trzeba się nadylać i idzie już wtedy w kilometry, więc potencjał jest, ale nie codziennie podlewa się 72 drzewa. Przynajmniej wiem czemu wodzianki są takie chude. Prawda jest jednak taka, że tu mniej się ruszamy. Warun jest, ścieżki rowerowe i konie i coś są, ale zapuścić się tu łatwo na różne sposoby. Czując nadchodzącą, ba galopującą, niechybną zapuszczańską katastrofę, postanowiłam wziąć się za siebie. To co w kamienicy nie uchodzi, skanie komuś po suficie, stęki i jęki trudu sportowego, tu przechodzą płazem. Taki mały plus braku schodów (potem Ania zaprosi do siebie i będzie wstyd). Nikomu się nie tupie. Zapuściłam więc program treningowy z jutjuba z mocnym postanowieniem, że do nart będę jak tomilidżons: jeden dzień z „trenerką osobistą”, jeden w plenerze (chyba że zimno, albo pada, albo o już ciemno, albo że poniedziałek). Jezuu jakie to trudne jest. Jak się umiera, dyszy ledwo to aż spode łba patrzy na te fitnesowo-jogowe sprężystości co wywijają i się ledwo spocą, a ty mało nadążasz i nawet jeśli wiem, że ja cała w plamach na twarzy a tam pani od make-upu poprawki czyni i ta co wywija, to wywija odkąd skończyła 3,5 roku życia, to jakoś niełatwo. Poczekaj na efekty. Mówili. Będziesz jak Rozenek. Mówili. No to czekam. Leżę i czekam.
Komentarze
Prześlij komentarz