W ramach nadganiania w puszczy zarzuconego na jej rzecz miejskiego pędu, objawiającego się m.in. nerwowym wydreptywaniem większej liczby kroków, postanowiłam się ponownie rozchodzić. Ponownie, bo z jakiegoś powodu w mieście więcej tłukłam tych pieszych kilometrów, a tu... no właśnie nie. Żeby nadać tej czynności jakiś większy sens, bowiem mniej tu pretekstów do pieszego wyskakiwania (no dobra wiem , jakbym miała kozy co wieją i wchodzą w szkodę oraz bojowego sąsiada z widłami i warzywnikiem, to by było łatwiej, ale nie mam. A chomik tak daleko nie zwiewa), zaopatrzyłam się więc w kijki do nordic walkingu. Podśmiechujki, że to dla emerytów mnie nie ruszają, serio. Wiem co piszę, skończyłam 40 lat, możecie rechotać, na zdrowie. Rzuciłam okiem na mapę i szlaki, stwierdziłam, że machnę Szymon ową traskę biegową: czerwonym do żółtej, potem niebieską w zielony, kawałek czerwoną i pyk. Proste. Dystans fajny, takie 13 km. No to siup. Włączyłam sobie stosowną apkę co by małżonek, jakby mnie